Herbie Hancock -pianista i kompozytor, którego kariera trwa od... ponad 60 lat. Pianista zadebiutował bowiem w wieku 11 lat wraz z Chicago Symphony Orchestra grając utwory Mozarta. Kto wie czy jego późniejsza kariera nie potoczyłaby się w kierunku muzyki klasycznej, gdyby muzyk nie przeprowadził się 10 lat później do Nowego Jorku gdzie poznał ludzi związanych z legendarną dziś wytwórnią Blue Note i muzyków takich jak Donald Byrd, Dexter Gordon i Freddie Hubbard. To właśnie pierwszy z wymienionych jazzmanów usłyszawszy grę 20-letniego wówczas pianisty dostrzegł tkwiące w nim atrybuty muzyka improwizującego i zaprosił go do swego zespołu.
Rok później Hancock pod swoim nazwiskiem zadebiutował albumem: ''Takin' Off'', na którym dał się poznać jako świetny kompozytor, a temat pochodzący z płyty: ''Watermelon Man'' stał się jego pierwszym przebojem. Krótko potem wstąpiwszy w skład kwintetu samego Milesa Davisa, Hancock stał się jednym z najbardziej pożądanych muzyków sesyjnych. Tworząc wraz z Ronem Carterem i Tony Williamsem słynną sekcję Davisa, muzyk nagrywał też płyty z własnymi projektami angażując do współpracy m.in. wspomnianych D.Byrda i F.Hubbarda, a także m.in.: Granta Greena i Rona Cartera.
Płyta ''Maiden Voyage'' nagrana została w okresie ewolucji post bopu w środowisku muzyków związanych z wytwórnią Blue Note. Kwintet jaki powołał dla potrzeb tej sesji Hancock to skład znany nam już z poprzedniego albumu pianisty: ''Empyrean Isles'' sprzed roku. Brzmienie jednak wzbogacono o saksofon tenorowy ciągle jeszcze w tym okresie niedocenianego Georga Colemana, który nadał tej sesji niezwykłego liryzmu. Będący natomiast w tym okresie u szczytu swych muzycznych osiągnieć Freddie Hubbard wrócił na ''Maiden Voyage'' do trąbki (którą na poprzedniej sesji zastąpił kornetem) co wydaje się doskonałym posunięciem.
Podobnie jak w przypadku: ''Empyrean Isles'', mamy tu do czynienia z muzykami związanymi w tym czasie z kwintetem Milesa Davisa, lecz tym razem wszelkie analogie jakie pojawiły się podczas komentarzy do poprzedniego albumu, nie miały w tak dużym stopniu miejsca zarówno ze strony krytyków jak i miłośników jazzu. ''Maiden Voyage'' bowiem to płyta o nieco innym charakterze, będąca czymś w rodzaju jazzowego concept albumu złożonego z pięciu kompozycji opisujących klimat oceanu w różnych jego odcieniach i o różnych obliczach.
Utwór tytułowy, otwierający album nadaje niejako ton całej płycie: subtelny i kontemplacyjny temat z niezwykle nowatorskim w owych czasach potraktowaniem struktury utworu, polegającym na odejściu od tradycyjnego schematu: głównego tematu otoczonego solówkami poszczególnych instrumentalistów. Zresztą w każdym z pięciu nagrań na tej płycie mamy do czynienia ze zjawiskiem funkcjonowania solowych partii jako integralnych części nierozerwalnie wiążących się z główną linią melodyczną. Od początku poraża wręcz ogromny wkład Colemana w brzmienie kwintetu, który wydaje się być niejednokrotnie większy niż Hubbarda. Wydawać by się mogło, iż to właśnie trąbka zdominuje tą sesję, a saksofon będzie tu zaledwie ''przygrywającym'' głównym partiom Hubbarda. Tymczasem George Coleman wielokrotnie błyszczy na:''Maiden Voyage'' nieprzywidywalnymi, prowokacyjnymi solówkami na równi z Freddie Hubbardem, a partie chorusowe obu instrumentalistów tworzą potężne brzmienie.
Tym co zdecydowanie odróżnia ten album od poprzednika (''Empyrean Isles'') jest wiodąca rola fortepianu, a więc jednoznacznie słyszalna dominacja Herbie Hancocka w składzie.
Doskonale i niezwykle ''drapeżnie'' gra zawiłe strukturalnie partie Hubbard w drugim utworze (''The Eye Of The Hurricane''), ustępując jednak już po chwili miejsca tenorowi Colemana -grającemu bardziej klasycznie zarówno pod względem tekstur brzmieniowych jak i harmonii. Dominuje tu jednak Hancock, rozległą i przestronną solówką wypełniającą drugą część utworu.
Ostatnim utworem na stronie pierwszej (w wersji winylowej) albumu jest ballada: ''Little One'', rozpoczynająca się nastrojowo brzmiącym dwugłosem saksofonu i trąbki, po którym następują wyśmienite partie solowe zarówno Colemana jak i Hubbarda, oparte na klasycznych wzorcach. Grający w podkładzie w typowo akordowy sposób Hancock, po czterech minutach rozpoczyna jedną z najwspanialszych swych solówek na całej płycie, malując w pasażowym stylu harmonie melodyczne odwołujące się do głównego tematu płyty: oceanu. W tym fragmencie mamy do czynienia ze spokojną z lekka falującą taflą wody, którą rysuje nam wyobraźnia. Leniwa partia kontrabasu Cartera zwiastuje powrót chorusowych partii dętych, oraz spokojne impresje Hancocka kończące te niosące wytchnienie niemal 9 minut płyty.
Druga część (druga strona) płyty przynosi dwie kompozycje Hancocka, bardziej rozbudowane i rozimprowizowane wyobraźnią poszczególnych instrumentalistów. Jest tu mniej klasycznie rozumianej melodyki, natomiast zdecydowanie więcej oszałamiających solówek. Najpierw rozgrany Hubbard, po nim solo Tony'ego Williamsa i wreszcie Coleman, który tym razem gra zdecydowanie bardziej fantazyjnie zrywając z tradycyjnymi konwencjami jakie jego grę zdominowały w pierwszej części albumu. W połowie utworu mamy okazję wysłuchać pełnej fantazji partii Hancocka nawiązującej do free, którą doskonale ozdabiają wyzwolone partie Williamsa.
Powrotem do tradycyjnego niemal be bopowego brzmienia jest ''Taniec delfina'' (''Dolphin Dance'') -kojący i przywracający harmonię całej płycie pięknymi partiami Hubbarda, Colemana, a przede wszystkim Hancocka.
To nie jest tak ''przebojowa'' płyta jak: ''Takin' Off'' czy ''Empyrean Isles'', za to zdecydowanie bardziej urozmaicona i niewątpliwie bogatsza brzmieniowo, a także wyzwolona z pewnych sztywnych konwencji be bopu, które w połowie lat 60-tych najzwyczajniej w świecie wielu jazzmanom zaczęły ciążyć.
Podobnie jak w przypadku: ''Empyrean Isles'', mamy tu do czynienia z muzykami związanymi w tym czasie z kwintetem Milesa Davisa, lecz tym razem wszelkie analogie jakie pojawiły się podczas komentarzy do poprzedniego albumu, nie miały w tak dużym stopniu miejsca zarówno ze strony krytyków jak i miłośników jazzu. ''Maiden Voyage'' bowiem to płyta o nieco innym charakterze, będąca czymś w rodzaju jazzowego concept albumu złożonego z pięciu kompozycji opisujących klimat oceanu w różnych jego odcieniach i o różnych obliczach.
Utwór tytułowy, otwierający album nadaje niejako ton całej płycie: subtelny i kontemplacyjny temat z niezwykle nowatorskim w owych czasach potraktowaniem struktury utworu, polegającym na odejściu od tradycyjnego schematu: głównego tematu otoczonego solówkami poszczególnych instrumentalistów. Zresztą w każdym z pięciu nagrań na tej płycie mamy do czynienia ze zjawiskiem funkcjonowania solowych partii jako integralnych części nierozerwalnie wiążących się z główną linią melodyczną. Od początku poraża wręcz ogromny wkład Colemana w brzmienie kwintetu, który wydaje się być niejednokrotnie większy niż Hubbarda. Wydawać by się mogło, iż to właśnie trąbka zdominuje tą sesję, a saksofon będzie tu zaledwie ''przygrywającym'' głównym partiom Hubbarda. Tymczasem George Coleman wielokrotnie błyszczy na:''Maiden Voyage'' nieprzywidywalnymi, prowokacyjnymi solówkami na równi z Freddie Hubbardem, a partie chorusowe obu instrumentalistów tworzą potężne brzmienie.
Tym co zdecydowanie odróżnia ten album od poprzednika (''Empyrean Isles'') jest wiodąca rola fortepianu, a więc jednoznacznie słyszalna dominacja Herbie Hancocka w składzie.
Doskonale i niezwykle ''drapeżnie'' gra zawiłe strukturalnie partie Hubbard w drugim utworze (''The Eye Of The Hurricane''), ustępując jednak już po chwili miejsca tenorowi Colemana -grającemu bardziej klasycznie zarówno pod względem tekstur brzmieniowych jak i harmonii. Dominuje tu jednak Hancock, rozległą i przestronną solówką wypełniającą drugą część utworu.
Ostatnim utworem na stronie pierwszej (w wersji winylowej) albumu jest ballada: ''Little One'', rozpoczynająca się nastrojowo brzmiącym dwugłosem saksofonu i trąbki, po którym następują wyśmienite partie solowe zarówno Colemana jak i Hubbarda, oparte na klasycznych wzorcach. Grający w podkładzie w typowo akordowy sposób Hancock, po czterech minutach rozpoczyna jedną z najwspanialszych swych solówek na całej płycie, malując w pasażowym stylu harmonie melodyczne odwołujące się do głównego tematu płyty: oceanu. W tym fragmencie mamy do czynienia ze spokojną z lekka falującą taflą wody, którą rysuje nam wyobraźnia. Leniwa partia kontrabasu Cartera zwiastuje powrót chorusowych partii dętych, oraz spokojne impresje Hancocka kończące te niosące wytchnienie niemal 9 minut płyty.
Druga część (druga strona) płyty przynosi dwie kompozycje Hancocka, bardziej rozbudowane i rozimprowizowane wyobraźnią poszczególnych instrumentalistów. Jest tu mniej klasycznie rozumianej melodyki, natomiast zdecydowanie więcej oszałamiających solówek. Najpierw rozgrany Hubbard, po nim solo Tony'ego Williamsa i wreszcie Coleman, który tym razem gra zdecydowanie bardziej fantazyjnie zrywając z tradycyjnymi konwencjami jakie jego grę zdominowały w pierwszej części albumu. W połowie utworu mamy okazję wysłuchać pełnej fantazji partii Hancocka nawiązującej do free, którą doskonale ozdabiają wyzwolone partie Williamsa.
Powrotem do tradycyjnego niemal be bopowego brzmienia jest ''Taniec delfina'' (''Dolphin Dance'') -kojący i przywracający harmonię całej płycie pięknymi partiami Hubbarda, Colemana, a przede wszystkim Hancocka.
To nie jest tak ''przebojowa'' płyta jak: ''Takin' Off'' czy ''Empyrean Isles'', za to zdecydowanie bardziej urozmaicona i niewątpliwie bogatsza brzmieniowo, a także wyzwolona z pewnych sztywnych konwencji be bopu, które w połowie lat 60-tych najzwyczajniej w świecie wielu jazzmanom zaczęły ciążyć.
Skład:
Herbie Hancock - fortepian
Freddie Hubbard - trąbka
George Coleman - saksofon tenorowy
Ron Carter - kontrabas
Anthony Williams - perkusja
Herbie Hancock - fortepian
Freddie Hubbard - trąbka
George Coleman - saksofon tenorowy
Ron Carter - kontrabas
Anthony Williams - perkusja
czwartek, 12 stycznia 2012, longplay_2010